poniedziałek, 7 lutego 2011

Wymiana dachu, part one

Kasztanowiec był niewątpliwie ozdobą naszego obejścia, ale wziął  się i obalił  na dach, rujnując co się dało, w tym nasz entuzjazm. Każdy opad atmosferyczny powodował u nas nerwowe drgawki (ciekawe co właśnie jest niszczone dzięki dziurze w dachu...). Mąż przy pomocy fachowców i innych pomagierów ze wsi uporał się z kasztanowcem (jedyna pociecha, że opał z niego mieliśmy), złożyliśmy też do gminy wniosek o zgodę na wycięcie lipy, rosnącej za domem ( już na wszelki wypadek...). A w pniu kasztanowca odkryliśmy to:
roślinna biomechanika
Zgodę otrzymaliśmy ekspresowo i lipa poszła pod piły. Dzień po rozwaleniu dachu, zrobiło się zwarcie i przy liczniku wybuchł ogień, po wybuchu wyglądało to tak:



Zapytaliśmy naszych dotychczasowych fachowców, ile kosztowałby nowy dach, robocizna plus materiały. Cena nas trochę zbiła z nóg i jeszcze, gdy pomyśleliśmy o nieodzownym, zapewne, cateringu podczas budowy dachu (jadło, napitek...), to trochę słabo nam się zrobiło. Zapytaliśmy o cenę szefa innej ekipy, bardziej lokalnej, oferta była zdecydowanie lepsza (a swoją drogą, ciekawe dlaczego ceny były  różne? kwestia materiałów? stawiam na wycenę robociznę). Wstępnie zaklepaliśmy nowa ekipę i zaczęliśmy zdobywać środki na wymianę dachu (w tym dużą i niespodziewaną pomoc ze strony mojej mamy). I tak na tym, mniej więcej, upłynął nam sierpień i część września. Aaa, i zaczęłam dość szybko tracić talię :) i mieć mdłości, nie tylko poranne:) Poniżej zamieszczam kilka fotek domu bez dachu - nowa ekipa pod koniec września, jeśli pamięć mnie nie myli, rozpoczęła prace na wysokości.




2 komentarze: